Jest jednym z najmłodszych miast w okolicach stolicy i od kilku już lat coraz głośniej mówi się o tym, że rychło zostanie przez nią wchłonięty. Piastów, bo o nim mowa, broni się jednak przed tym dzielnie. Bo w końcu cóż to za interes z miasta zostać zdegradowanym do kolejnej dzielnicy Warszawy?
Pierwsze wzmianki o osadnictwie na terenie dzisiejszego Piastowa pochodzą co prawda aż z XVI wieku i wiążą ten zakątek z należącą do duchowieństwa wsią Żdżary, jednak aż do początku XIX wieku próżno szukać nazwy miasta na mapach. Za czasów zaborów dobra wsi, stanowiące do tego czasu własność Seminarium Duchownego św. Jana Chrzciciela w Warszawie, zostały zagarnięte przez władze carskie w ramach restrykcji wprowadzonych za poparcie Kościoła dla Powstania Styczniowego. I choć pewnie dzisiejsze władze rosyjskie zamieniłyby ten teren w pogorzelisko, tak jak czynią to z ziemiami za naszą wschodnią granicą, to ówczesne były mniej barbarzyńskie i oddały go, a właściwie sprzedały swoim obywatelom. Zainteresowanie ziemian, poddanych cara, było tak ogromne, że wieś trzeba było podzielić na parcele. Prawdziwa rewolucja na tych terenach rozpocząła się pod koniec XIX wieku, kiedy to dyrekcja powstającej właśnie Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej rozpoczęła budowę pierwszego osiedla mieszkaniowego tzw. czerwoniaków dla swoich pracowników. Miejsce to nazwano Utratą. W 1912 r. Wiktoryn Sonin, jeden z właścicieli okolicznych gruntów, ofiarował działkę pod budowę kościoła, a następnie szkoły podstawowej. W tym samym czasie rozpoczęto budowę drugiego osiedla mieszkaniowego dla pracowników kolei, o dość oryginalnej, zważywszy na fakt, kto miał tu zamieszkać, architekturze, nawiązującej do dawnych dworków szlacheckich.
Odzyskanie przez nasz kraj niepodległości uskrzydliło polskich mieszkańców Utraty. Jeszcze w 1918 r. powstały tu pierwsze drużyny harcerskie, a potem m.in. Ochotnicza Straż Pożarna i Warszawskie Zakłady Akumulatorowe „Tudor" S.A. Coraz prężniej rozwijającemu się miasteczku brakowało jednego – dobrej nazwy. Owa nieszczęsna porosyjska Utrata kuła wszystkich w uszy i rychło ogłoszono konkurs na nowe miano. Zawody wygrał czternastoletni (!) harcerz Zygmunt Kosewski, wielbiciel początków rodzimej państwowości i historii pierwszych polskich monarchów. Jak wspominał: Okazało się, że moja nazwa podobała się wielu mieszkańcom. Wreszcie zebrano wszystkie propozycje i spośród nich wybrano trzy: Różanów, Złotów i Piastów. Rozpoczęły się obrady komisji sędziowskiej przy współudziale licznych mieszkańców, którzy bardzo interesowali się tą sprawą. Początkowo najwięcej zwolenników miał Różanów, ale w pewnym momencie na plac, gdzie odbywały się obrady komisji zajechały dziesiątki furmanek z okolicznymi chłopami, członkami partii ludowej „Piast", którzy zaczęli domagać się ustanowienia mojej nazwy. Ta niespodziewana pomoc przeważyła sprawę. Utrata stała się Piastowem. Nowa nazwa okazała się dla miasta szczęśliwa, bo rychło zaczęło się ono bogacić i zyskiwać na znaczeniu. Widomym tego dowodem fakt, że jeszcze przed drugą wojną światową ustanowiono tu decyzją metropolity warszawskiego kardynała Aleksandra Kakowskiego parafię pod wewaniem Matki Bożej Częstochowskiej, a sam Piastów w kwietniu 1930 r. został uznany za osobną jednostkę administracyjną – gminę.
Po zakończeniu wojny stosunkowo mało zniszczona przez okupantów osada zaczęła się błyskawicznie rozrastać, aż wreszcie w 1952 r. otrzymała prawa miejskie. Liczyła wówczas już blisko 10 tysięcy mieszkańców. W końcu lat pięćdziesiątych władze PRL-u postanowiły uczynić z Piastowa coś w rodzaju „sypialni stolicy". Aby to osiągnąć, powołały do życia Spółdzielnię Mieszkaniową „Piastowianka", która zaczęła tu stawiać jeden po drugim wielkie osiedla wielorodzinne, składające się z topornych, typowo socrealistycznych bloków mieszkalnych. Urody to miastu nie dodało, ale za to sprawiło, że zaczęło się ono liczyć jako całkiem pokaźna aglomeracja.
Dzisiaj Piastów to tętniąca życiem, coraz bardziej nowoczesna i przyjazna swoim mieszkańcom aglomercja, do której warszawiacy przyjeżdżają na szczęście nie po to, aby się wyspać, ale zrobić zakupy na słynnym ze znakomitych produktów targu owocowo-warzywnym. Przyznaję, że i ja mam do niego ogromną słabość, bo też i kupując tutaj, mam pewność, że wrzucę tu do koszyka tylko zdrowe, świeże i najlepsze gatunkowo dary matki ziemi (że też tak to górnolotnie ujmę). A potem, już w zaciszu swojego domu, przygotuję z nich taką pychotkę, jak choćby najlepszy na lato chłodnik.
foto. Paweł Płaczek
CHŁODNIK BEZ GOTOWANIA
SKŁADNIKI
pęczek botwinki z buraczkami
2-3 ogórki gruntowe
pęczek rzodkiewki
300-400 ml kefiru
300-400 ml jogurtu naturalnego
mały pęczek koperku
ząbek czosnku
szczypiorek
sól, świeżo mielony pieprz
PRZYGOTOWANIE
Wszystkie warzywa dokładnie myjemy. Botwinkę, rzodkiewkę i ogórki drobno kroimy, buraczki ścieramy na tarce o drobnych oczkach, czosnek przeciskamy przez praskę. Tak przygotowane warzywa wrzucamy do garnka, dodajemy posiekany koperek i szczypiorek, wlewamy kefir i jogurt. Całość dokładnie mieszamy. Doprawiamy sporą ilością soli i świeżo mielonego pieprzu.
Smacznego!
PAWEŁ PŁACZEK
Rocznik '83, po mieczu Ślązak, po kądzieli Litwin, od 16 lat warszawski „słoik". Dziennikarz, autor książki Warszawa da się zjeść i cyklu książeczek kulinarnych Kuchnia wyjątkowych smaków, które rozeszły się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy. Od ośmiu lat prowadzi bloga kulinarnego takemycake.eu. Ma dwie pasje: gotowanie i podróże, które najchętniej łączy w jedną.
foto. Bartosz Maciejewski
powrót