O życiu kobiet końca XIX wieku, modzie doby fin de siècle'u i bohemie artystycznej na ziemiach polskich z Agnieszką Janiszewską, autorką sagi Owoce zatrutego drzewa, rozmawia Marek Teler.
Marek Teler: Pani najnowsza trzytomowa saga Owoce zatrutego drzewa to osadzona w czasach fin de siècle'u historia Kingi, która postanawia wyrwać się z warszawskiej kamienicy w poszukiwaniu lepszego życia. Jakie były Pani główne źródła inspiracji w pracy nad książką?
Agnieszka Janiszewska: Historia Kingi faktycznie zdaje się być przewodnim wątkiem mojej powieści, nie należy jednak zapominać o innych bardzo ważnych postaciach, a także bohaterach z drugiego planu, których losy, decyzje i dylematy są nie mniej istotne. Bez których historia Kingi byłaby niepełna, powierzchowna. Owoce zatrutego drzewa to także opowieść o rodzinnym dramacie, którego korzenie sięgają przeszłości, i nawet po latach rzutuje on na losy i wzajemne relacje między spokrewnionymi ze sobą osobami. Tłem tej opowieści są wydarzenia historyczne i realia drugiej połowy XIX wieku i dwóch pierwszych dziesięcioleci XX wieku. Jakie były główne źródła inspiracji w pracy nad książką? To przede wszystkim moje zainteresowanie realiami obyczajowymi i politycznymi tamtych lat. To epoka, którą chyba dobrze rozumiem i czuję. Przesłanki, którymi kierowali się wówczas zarówno tak zwani zwykli ludzie jak i politycy, są mi bliskie, nawet jeśli czasem nie do końca się z nimi zgadzam.
M.T.: Jako historyk z wykształcenia dba Pani w książce o odpowiednie przedstawienie klimatu epoki i życia kobiet końca XIX wieku. Jak wyglądała ich codzienność, jakie były ich ambicje i marzenia?
A.J.: Codzienność kobiet żyjących na przełomie XIX i XX wieku, była – podobnie jak w każdej innej epoce – uzależniona od ich pozycji społecznej. Pomiędzy damą z wyższych sfer a jej zapracowaną od świtu do nocy służącą istniała – w wielu kwestiach – naprawdę głęboka przepaść. Ale różnice takie istniały także pomiędzy samymi służącymi – bo ich status także bywał różny – a także, rzecz jasna, między arystokratkami a kobietami wywodzącymi się z warstwy mieszczańskiej. Mimo oczywistych, uwarunkowanych na przykład pozycją społeczną, różnic, marzenia i ambicje kobiet sprzed ponad stulecia pod pewnymi względami miały jednak wspólny mianownik. Na pewno większość z nich – niezależnie od statusu społecznego – marzyła o dobrym mężu, udanych dzieciach i własnym bezpiecznym ognisku domowym. Tak były wychowywane – rola żony i matki była tą najważniejszą, jaką miały do spełnienia i zdecydowana większość z nich nie podważała tego stanu rzeczy. Nawet jeśli marzenie o dobrym mężu nie w każdym przypadku znajdowało swoje potwierdzenie w rzeczywistości. Tak czy inaczej, lepiej lub gorzej, stawiały czoła realiom, jakie przynosiło życie. Alternatywą było staropanieństwo, to zaś nie kojarzyło się dobrze. Samotne, niezamężne, a do tego niemajętne kobiety z tak zwanego dobrego towarzystwa rzadko kiedy mogły sobie pozwolić na prowadzenie własnego gospodarstwa. Najczęściej zamieszkiwały z krewnymi, podporządkowując się ich zwyczajom i kaprysom. Te, które wywodziły się z niższych warstw społecznych często w takiej sytuacji szły na służbę.
Wykształcenie, jakie otrzymywały wówczas dziewczęta (a mam tu na myśli panny z tak zwanych dobrych domów, bo te z nizin społecznych często w ogóle nie chodziły do żadnej szkoły), rzadko kiedy dawało im „fach" niezbędny do tego, by samodzielnie się utrzymać, o całkowicie niezależnym życiu już nie wspominając. Te, które jednak podejmowały pracę zarobkową, nie miały dużego wyboru. Niektóre (te lepiej wykształcone, choć studia wyższe były jeszcze w tej części Europy niedostępne dla kobiet, a nie zawsze miało się sposobność i fundusze, by wyjechać na uczelnię na Zachód) podejmowały pracę nauczycielki w pensjach dla panien, co jednak także nie dawało im możliwości życia według własnych zasad i upodobań. Położenie prywatnych, domowych guwernantek było zaś pod tym względem jeszcze trudniejsze.
Oczywiście były również kobiety, które starały się iść pod prąd, miały większe, wymykające się ówczesnym schematom ambicje i pragnęły je realizować. Nie było to łatwe, choć trzeba zauważyć, że w drugiej połowie XIX wieku na pewno łatwiejsze niż wcześniej. To przecież początki ruchu emancypacji kobiet. Pomimo że z oczywistych względów nie wszystkie postulaty na przykład brytyjskich sufrażystek mogły być z jednakowa mocą akcentowane nad Wisłą (choćby ze względu na inne realia polityczne), to jednak i tu coraz częściej podnoszono na przykład kwestię edukacji i zmian w podejściu do szeroko rozumianego wychowywania dziewcząt, umożliwienia im realizowania własnych ambicji. Dużą rolę odegrała tu publicystyka i działalność na przykład Narcyzy Żmichowskiej czy też postulaty, jakie w swych powieściach głosiła Eliza Orzeszkowa.
M.T.: Fin de siècle to także czas dynamicznych zmian w modzie kobiet, powiązanych zresztą z ich rosnąca emancypacją. W co ubierały się elegantki końca XIX wieku i czy jakieś wprowadzone wówczas trendy zachowały się do dziś?
A.J.: Epoka, o której tutaj mowa, to czas względnego spokoju, gdy poprawie uległ poziom życia różnych grup społecznych, lecz przede wszystkim wzrosły zamożność i znaczenie mieszczaństwa. Co za tym idzie, to również okres postępu i wynalazków w różnych dziedzinach życia. Moda damska faktycznie ulegała wówczas istotnym zmianom w kierunku zauważalnej większej naturalności. Aby to lepiej zobrazować, warto cofnąć się na moment do lat 70. i 80. XIX wieku, gdy modne suknie i kreacje wspierały się na tiurniurze, czyli stelażu z półobręczy, który podtrzymywał draperię z tyłu spódnicy. Wówczas uważano to za modne, a nawet postępowe rozwiązanie, pod wieloma względami wygodniejsze i bardziej praktyczne niż poprzedniczka tiurniury, czyli krynolina. Kolejne znaczące zmiany nastąpiły w latach 90., gdy uznano, że damskie stroje powinny stać się bardziej naturalne, a zarazem bliższe ciału. Oczywiście w dalszym ciągu obowiązywały gorsety, sylwetka miała być wyprostowana, bez brzucha, cienka w pasie. Suknie mogły zawierać zarówno wiele ozdobnych elementów, jak i mieć bardzo prostą formę – krój jednak pozostawał taki sam, raczej klasyczny. Istniała też pewna różnica w ubiorach dla młodych panien i mężatek, zwłaszcza jeśli chodziło o stroje wizytowe. Balowe suknie dla panien były zdecydowanie bardziej ozdobne – miały wielowarstwowe spódnice i falbany. Suknie mężatek miały prostszy, bardziej klasyczny, „stonowany" krój. Na spacery i mniej zobowiązujące wyjścia z domu damy zakładały eleganckie bluzki, spódnice i żakiety, a jesienią i zimą – długie, szykowne płaszcze.
M.T.: W Pani powieści pojawiają się dwa najważniejsze polskie miasta – Warszawa i Kraków, które w opisywanych przez Panią czasach znajdowały się odpowiednio w zaborze rosyjskim i austriackim. Jakie były wówczas najważniejsze różnice między tymi dwoma miastami?
A.J.: Różnice między tymi miastami były – przynajmniej do pewnego stopnia – odbiciem różnic między polityką zaborcy austriackiego i rosyjskiego wobec ziem polskich. To na terenie Królestwa Polskiego, jak i reszty podporządkowanych Rosji ziem polskich doszło do dwóch największych powstań w XIX wieku, które zarówno wówczas, jak i potem (a nawet po dzień dzisiejszy) wywoływały wiele emocji i dyskusji – nie brakowało bowiem głosów krytycznych wobec decyzji o rozpoczęciu walk, ich przebiegu i odpowiedzialności za klęskę. Pochodną tak jednego, jak i drugiego powstania były surowe wyroki, zesłania, konfiskaty majątków i inne długofalowe, lecz bardzo uciążliwe i trudne do udźwignięcia represje, które prowadziły zarówno do osłabienia potencjału gospodarczego tych obszarów, a zatem do zubożenia społeczeństwa, jak i stopniowego odbierania Królestwu Polskiemu tych uprawnień, jakie mu przyznano wcześniej na kongresie wiedeńskim. Skutkiem najdłuższego i chyba najbardziej tragicznego powstania styczniowego było nawet – przynajmniej przez pierwsze dwadzieścia, trzydzieści lat – zwątpienie w sens tego typu działań, które nie tylko, że nie spełniały pokładanych w nich nadziei na zwycięstwo, ale pod wieloma względami bardzo osłabiały naród.
Mimo to w ciągu lat 1864–1914 Warszawa intensywnie się rozwijała i u progu I wojny światowej zajmowała poczesne miejsce wśród największych miast Imperium Rosyjskiego. Tu także idee polskiego pozytywizmu trafiły na najbardziej podatny grunt. Carski dekret uwłaszczeniowy w dużej mierze przyczynił się do kilkukrotnego zwiększenia liczby mieszkańców w tym okresie, to zaś rzutowało na strukturę społeczeństwa i szeroko rozumiane warunki życia. Po latach popowstaniowej stagnacji gospodarka ponownie zaczęła odbijać, rozwijał się przemysł, handel, powstawały banki. Kolejnym ważnym wydarzeniem była rewolucja w Rosji w latach 1905–1907, która odbiła się także szerokim echem w Królestwie Polskim i pomimo nowych represji przyniosła jednak odczuwalne zmiany, głównie dzięki zmianom w ustawodawstwie. W rezultacie bardzo wzrosła liczba czytelników książek i prasy – u progu I wojny w Warszawie wychodziło 14 dzienników i 61 polskich tygodników. W ciągu zaledwie kilku lat wzrosły wielokrotnie nakłady czasopism, dzięki czemu odrobiono wieloletnie zacofanie. Zakładano liczne stowarzyszenia np. lekarskie, naukowe czy literackie. Bardzo aktywnie działały warszawskie środowiska inteligencji twórczej, literatów, malarzy, aktorów. W 1901 r. oddano do użytku gmach filharmonii, w dobry okres weszły teatry warszawskie, do których angażowani byli także m.in. wybitni artyści z Galicji.
Dla odmiany Kraków był znacznie mniejszym miastem, które jednak pod wieloma ważnymi względami rozwijało się w znacznie bardziej sprzyjających warunkach – mam tu na myśli czasy autonomii galicyjskiej, która oznaczała prawa i wolności polityczne, o jakich nie mogło być wówczas mowy w dwóch pozostałych zaborach. Z powodu klęski w wojnie z Prusami w 1866 r., rok później monarchia austriacka została przekształcona w dualistyczne Austro-Węgry, uchwalone też zostały ustawy o stowarzyszeniach i prawach obywateli w całym państwie. Gwarantowały one nietykalność majątkową, wolność opinii, słowa, prasy, sumienia, wyznania, zgromadzeń, a także prawo do stowarzyszania się. I nawet jeśli w praktyce niektóre z tych udogodnień napotykały na pewne problemy wykonawcze, to i tak był to zakres swobód i wolności, o jakich w pozostałych dwóch zaborach nie mogło być mowy. Nic zatem dziwnego, że przełom XIX i XX wieku był czasem wzmożonego rozwoju intelektualnego i artystycznego, i to zarówno w dziedzinie literatury, jak i muzyki, sztuki i teatru które – jak bodaj nigdy wcześniej – wzajemnie się uzupełniały.
M.T.: Co sprawiło, że to właśnie w Krakowie szczególnie rozwinęła się bohema artystyczna i czym miasto przyciągało młodych twórców?
A.J.: Na początku lat 90. życie artystyczne w Krakowie zaczęło się rozwijać na niespotykaną od XVIII wieku skalę i stał się on – nie bez powodu – stolicą Młodej Polski. Tu właśnie koncentrowało się życie artystyczne, tu odbywały się znaczące wystawy, a u progu XX wieku powstała, przekształcona z wcześniejszej Szkoły, Akademia Sztuk Pięknych. Wokół Akademii, sal wystawowych, salonów i – rzecz jasna – kawiarni gromadziła się tak zwana cyganeria artystyczna, a przyjazd Stanisława Przybyszewskiego i jego żony Dagny bez wątpienia przyczynił się do ożywienia tego środowiska.
M.T.: W trzecim tomie sagi Kinga wyjeżdża do Paryża, gdzie znajduje zatrudnienie w pracowni mody. Czy wiadomo, jak duża była obecność Polaków we Francji w opisywanym przez Panią okresie? Jakie ślady ich działalności pozostały „na paryskim bruku"?
A.J.: W XIX wieku Paryż postrzegany był jako miasto wolności, a nawet w jakimś sensie światowa stolica, do której chętnie przybywało – na dłużej, na krócej lub wręcz na stałe – wielu cudzoziemców. Wśród nich nie brakowało oczywiście także Polaków, a powody, dla których odwiedzali czy też decydowali się zamieszkać w Paryżu, były zróżnicowane. Po pierwsze, mamy tak zwaną Wielką Emigrację po powstaniu listopadowym – ludzie ci opuszczali Królestwo Polskie w uzasadnionej obawie przed represjami ze strony zwycięskich Rosjan. W związku z tym aktywność Polaków w tych czasach była ściśle związana z obozami politycznymi Wielkiej Emigracji, wśród których zdecydowanie największe znaczenie miało środowisko skupione wokół księcia Adama Czartoryskiego, którego rezydencja Hôtel Lambert stała się pewnego rodzaju centrum polskiego życia kulturalnego i polskiej myśli politycznej. W latach 30. w Paryżu powstały także Polskie Towarzystwo Literackie i Biblioteka Polska. Bez wątpienia, w porównaniu z ówczesną rzeczywistością na ziemiach polskich, przebywający we Francji Polacy mieli dużą swobodę działania, publikowania i zrzeszania się, choć większość z nich była przez francuskie władze kierowana na prowincję. Francja przez niemal cały XIX wiek była głównym kierunkiem polskiej emigracji, przy czym w kolejnych latach obok uchodźców politycznych zauważyć można było także artystów i studentów – innymi słowy ludzi, którzy właśnie tam widzieli dla siebie większe szanse rozwoju. Na początku lat 90. XIX wieku polska emigracja we Francji liczyła kilka tysięcy osób – mamy różne dane, jeśli chodzi o dokładne liczby; w oficjalnych dokumentach Polacy byli przedstawiani jako poddani rosyjscy, pruscy czy austriaccy. Samo środowisko emigrantów, które początkowo starało się trzymać razem, w miarę upływu lat ulegało coraz większemu rozproszeniu. Ponowna mobilizacja nastąpiła w 1914 r., w związku z wybuchem I wojny światowej. To właśnie wtedy założono Komitet Wolontariuszy Polskich, a około 2 tysięcy polskich ochotników wstąpiło do wojska – pierwsi z nich tzw. bajończycy wsławili się między innymi pod Arras. W 1917 r. na mocy dekretu prezydenta Francji zaczęła być tworzona polska armia, do której licznie wstępowali nie tylko Polacy przebywający we Francji, lecz także polscy emigranci mieszkający w innych krajach, a nawet w Ameryce.
M.T.: Główna bohaterka Owoców zatrutego drzewa to kobieta, która umie walczyć o swoje i nie boi się zmian, które nieustannie przynosi życie. Czy uważa Pani, że Kinga i jej skomplikowane losy mogą być w jakimś stopniu inspiracją czy punktem odniesienia dla współczesnych kobiet?
A.J.: Kinga faktycznie w niektórych sytuacjach wymyka się pewnym schematom i ograniczeniom, jakie – szczególnie na młode panny – nakładały ówczesne normy obyczajowe obowiązujące ludzi z tak zwanego towarzystwa. Zwłaszcza jako młoda dziewczyna uchodziła za osobę zuchwałą, taką rogatą duszę. Nie znaczy to jednak, że nie odczuwała żadnego lęku przed zmianami. Z jednej strony marzyła o zdobyciu niezależności, z drugiej miała świadomość własnych ograniczeń, wynikających głównie z braku solidniejszego wykształcenia. A jednak mimo tych obaw odważyła się podjąć niemal brawurową, jak na tamte czasy, decyzję, by zrezygnować z opieki krewnych, opuścić ich dom i wyruszyć „w nieznane" do Krakowa. Dopiero tam uczyła się trudnej sztuki stawania na własnych nogach, zdobywała życiowe doświadczenie. Co nie znaczy, że kiedy po latach pojawiła się przed nią perspektywa nowego wyzwania, jakim był wyjazd do Paryża, podjęła je bez zastanowienia i bez żadnej obawy. Wręcz przeciwnie, i tym razem towarzyszył jej lęk o przyszłość. Z jednej strony tęskniła za zmianami w swoim życiu i – co nie mniej ważne – pragnęła uwolnić się od przeszłości, z drugiej jednak bała się tego, co nieznane, a przez to ryzykowne i niepewne. Myślę, że właśnie tego typu lęki i niepewność są udziałem wielu z nas (nie dotyczy to tylko kobiet) i to niezależnie od epoki i realiów, w jakich żyjemy. Jedni decydują się podjąć wyzwanie, zaryzykować, inni decydują się odłożyć na bok marzenia i trzymać się tego, co już mają. Zwłaszcza wtedy, gdy mają świadomość, że mogą liczyć wyłącznie na siebie, a do tego są odpowiedzialni za byt i bezpieczeństwo swoich bliskich. Realia zwyciężają wtedy nad marzeniami i raczej trudno się temu dziwić.
Kinga podejmowała odważne wyzwania, ale tak naprawdę – jak sama zresztą przyznawała – nigdy nie była sama. Zawsze był przy niej ktoś, na kogo mogła liczyć, kto był gotów podać w potrzebie pomocną dłoń, a to przecież bardzo wiele znaczy. Zresztą ona także w miarę upływu lat i nowych życiowych doświadczeń zmieniała się i w jakimś sensie uspokajała, dojrzewała – stawała się też bardziej odpowiedzialna za swoje decyzje, za swoich bliskich, bardziej otwierała się też na tych, z którymi długo było jej nie po drodze. Dlatego trudno mi udzielić jednoznacznej odpowiedzi, czy może się ona stać punktem odniesienia dla współczesnych kobiet. To, co sprawdza się w życiu jednego człowieka, może zawieść na całej linii w przypadku kogoś innego. Nie ma tu gotowych rozwiązań.
M.T.: W Owocach zatrutego drzewa ważną rolę odgrywa też postać Amelii, czarnej owcy w rodzinie. Czy to prawda, że zawód aktorki nie cieszył się przed laty zbyt dużą estymą?
A.J.: W tej kwestii również trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi, wziąć tu trzeba bowiem pod uwagę różne czynniki i okoliczności. Różne środowiska miały na ten temat własne zdanie; z jednej strony praca aktora i ogólnie styl bycia środowiska artystów były czymś, co z jednej strony fascynowało, z drugiej w wielu przypadkach budziło zastrzeżenia natury obyczajowej. Raczej tradycyjne pod względem obyczajowym społeczeństwo mieszczańskie podchodziło z podejrzliwością do zdecydowanie bardziej swobodnego, wymykającego się ówczesnym normom stylu życia ludzi teatru. Przy czym kobiety-artystki podlegały tu znacznie surowszej krytyce niż ich koledzy. Choć oczywiście nie brakowało takich, którzy nie mieli żadnych obiekcji, kochali teatr i otaczali uwielbieniem występujących na scenie artystów. Należy jednak pamiętać, że w powszechnym mniemaniu liczyli się tylko najbardziej znani aktorzy, ci z pierwszego planu. Większość widzów chodziła do teatru jedynie po to, by oklaskiwać gwiazdy – reszta obsady była traktowana wyłącznie jako pewnego rodzaju tło, na które nie zwraca się uwagi. Najbardziej znani aktorzy (i aktorki) cieszyli się popularnością i uwielbieniem, o jakim ci z dalszego planu mogli co najwyżej pomarzyć.
M.T.: Pisze Pani nie tylko powieści osadzone w XIX wieku, ale też w dwudziestoleciu międzywojennym czy czasach PRL-u. Która epoka historyczna najbardziej Panią fascynuje i dlaczego?
A.J.: Przez długi czas najbardziej interesował mnie XIX wiek, czasy powstania styczniowego i proces zmian, jakie miały miejsce w nieco późniejszych latach, zarówno na ziemiach polskich, jak i w pozostałych krajach Europy i w Stanach Zjednoczonych. Przełom wieków XIX i XX to epoka względnego spokoju, którym wówczas cieszyła się większość ludzi. W porównaniu z wcześniejszymi dziesięcioleciami zauważalnie wzrósł poziom dobrobytu różnych grup społecznych. To także epoka wielu wynalazków w dziedzinie nauk ścisłych, przyrodniczych i medycznych, a zarazem czasy rozwoju tak zwanej powieści realistycznej i publicystyki. Swój rozkwit przeżywał też teatr. Z jednej strony poczucie bezpieczeństwa, jakie daje życie w pokoju, z drugiej zaś przyspieszone procesy społeczne, powstawanie nowych idei i doktryn i pierwsze zapowiedzi przemian obyczajowych, które na dużą skalę zaczną być widoczne i realizowane w dwudziestoleciu międzywojennym. Potem zaczęłam się dokładniej interesować I wojną światową, której wybuch, dramatyczny przebieg i skutki oznaczały koniec owej wcześniejszej „pięknej epoki". Okres międzywojenny to czasy, gdy epoka monarchów została zastąpiona rodzącymi się totalitaryzmami; to jednak również dwadzieścia lat odrodzonej po zaborach Polski, a zatem cały szereg pasjonujących, wywołujących niekończące się dyskusje wydarzeń. Z kolei okres PRL-u to czasy, gdy niejednokrotnie trzeba było dokonywać dramatycznych wyborów: uległość wobec narzuconej z zewnątrz władzy w zamian za święty spokój czy też postawa sprzeciwu bez względu na konsekwencje. Jakie przesłanki stały za kompromisem wobec tamtej ponurej rzeczywistości i jaka była cena odwagi – to zagadnienia, które zawsze mnie pasjonowały. A przy tym wszystkim czasy PRL-u, działania komunistycznej władzy i szerzej polityka europejska i światowa prowadzona w cieniu zimnej wojny – to dla historyków wciąż bardzo szerokie pole do badań. To zagadnienia, które wciąż wywołują zrozumiałe emocje.
M.T.: Owoce zatrutego drzewa dopiero pojawiły się na rynku wydawniczym, ale domyślam się, że ma już Pani w planach kolejne publikacje. Czy mogłaby Pani zdradzić na zakończenie, nad czym obecnie pracuje?
A.J.: Tak, od pewnego czasu pracuję nad kolejną powieścią, ale to jeszcze wstępny etap tej pracy, gdy cały czas zastanawiam się nad dalszym przebiegiem fabuły, zmieniam decyzje dotyczące losów bohaterów, w związku z tym stale wprowadzam jakieś zmiany. Dlatego na tym etapie wolałabym jeszcze nie zdradzać żadnych szczegółów.
Agnieszka Janiszewska – ukończyła historię na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje jako nauczyciel historii w liceum ogólnokształcącym. Od urodzenia związana jest z Warszawą chociaż obecnie mieszka w jednej z podwarszawskich miejscowości. Znana jest z porywających sag rodzinnych oraz doskonale zarysowanego tła historycznego w powieściach obyczajowo-historycznych.
powrót