O fascynacji kinematografią, filmach, które łączą pokolenia, i o tym, że najlepsze scenariusze pisze życie, z Jackiem Melchiorem, autorem powieści Filmiłości, rozmawia Marek Teler.
Marek Teler: W swojej najnowszej powieści Filmiłości opisuje Pan historię pięciu pokoleń rodziny, na której życie znaczący wpływ mają oglądane przez nią filmy. Co stanowiło dla Pana główne źródło inspiracji do napisania tej książki?
Jacek Melchior: Dawno myślałem o takiej powieści, tylko nie wiedziałem jak to „ugryźć". Miało być i zabawnie, i wychowawczo, ale bez odstręczającego „smrodka dydaktycznego". Bo takiej powieści – chyba – nie było, a i żal mi, że wiedza o kinie zanika, że pojawiła się kategoria oglądających i piszących o kinie zwana zgryźliwie „urodzeni wczoraj", że brak im punktów odniesienia albo czegoś w rodzaju przewodnika po tym, co warto kiedyś zobaczyć. Niekompletnego, bo jak zauważa moja bohaterka, nie da sie tu opowiedzieć dziejów kina, więc może „półprzewodnika", ale lekkiego, łatwego i przyjemnego.
M.T.: Jak wspomina Pan swoje pierwsze doświadczenia związane z kinem? Z tego co wiem ich miejscem było kino Leningrad w Gdańsku.
J.M.: Cudownie, no pewnie! W Gdańsku jeszcze z ojcem, a potem całą młodość w Sopocie, już samemu, w kinach Bałtyk i Polonia, stojących niemal naprzeciwko siebie na deptaku... Jako kompletnie nieletni wdarłem się w tłumie na Lizę Minnelli w Kabarecie – to było przeżycie! A jeszcze kilka lat później, gdy Kabaret puszczali w telewizji, ojciec kazał mi wyjść z pokoju... I trochę jak kilka lat starsza ode mnie Róża, wychowywałem się na kinie katastroficznym, przy którym nie udawały się randki... Dlaczego – dowiedzą się czytelnicy!
M.T.: Filmiłości zadedykował Pan wszystkim filmaniakom. Czy zalicza się Pan do tej grupy? Do jakich filmów najbardziej lubi Pan sięgać?
J.M.: „Filmaniak" może się wydawać określeniem kogoś, kto ogląda „jak leci", byle oglądać, nie odrywając się od ekranu, ale to nieprawda. To ktoś, kto wybiera, żeby zmieścić się w czasie i żeby tak zwany chłam nie wypełnił mu całej doby. Ale czasem trzeba obejrzeć coś słabego, wręcz złego, by docenić to lepsze i dobre... Miałem szczęście – w telewizji szedł cykl profesora Fuksiewicza Filmoteka arcydzieł, więc Kurosawy, Bergmany, Antonionie dostawałem na kolację jak świeże bułeczki, a złe kino wdzierało sie w moje oczy samo... Oczywiście, że jestem filmaniakiem!
M.T.: Narratorką książki jest wychowana na Dirty Dancing Wanda, córka Róży, wnuczka Adeli i prawnuczka Marii. Dlaczego zdecydował się Pan pisać tę książkę z kobiecej perspektywy?
J.M.: Haha, dobre pytanie... Chyba, żeby się zdystansować, żeby „wyjść z siebie", nie opowiadać swojej historii i... złożyć hołd ukochanej pisarce z młodości, Joannie Chmielewskiej. Próbowałem stworzyć taką „rozkosznie śmieszną" bohaterkę, wspominając zarazem Kalinę Jędrusik i Krystynę Sienkiewicz w moim ulubionym Lekarstwie na miłość. Taka tam prywata, a może tylko „prywatka"...
M.T.: Tytułowe Filmiłości to nazwa wypożyczalni filmów, którą od wielu lat prowadzi Róża. Dzisiaj zostały one niemal całkowicie wyparte przez rozmaite platformy streamingowe. Zdarza się Panu tęsknić za czasem ich największego rozkwitu czy jednak cieszy się Pan, że świat poszedł do przodu i dostęp do filmów jest znacznie łatwiejszy?
J.M.: Nostalgicznie – wypożyczalnie były cudowne! Nie byłem już skazany na program telewizyjny czy kina z ograniczonym repertuarem. Pierwszym filmem, jaki wypożyczyłem, była rzecz w Polsce nigdy nie pokazywana: Łaźnia Josepha Loseya – świetna, ale nawet gdyby była słaba, nie zapomnę tego nigdy. Jednak poza nostalgią jestem przekonany, że filmaniacy żyją teraz na najlepszym ze światów: cała historia kina jest w zasadzie dostępna w internecie, w dodatku najczęściej absolutnie legalnie! Nie przestaje mnie to zdumiewać, gdy tylko zaczynam buszować w sieci. Z Bertolucciego, z Marzycieli pamiętam młodzież, która w roku 1968 pilnuje godziny seansu w ichnim paryskim Iluzjonie, czy czymś takim, by obejrzeć jakiś klasyk. A teraz – klik i klasyk! Z napisami, w dodatku często zremasterowany. Żyjemy naprawdę w najlepszym z filmświatów! Zresztą ileś razy moja bohaterka odsyła czytelników do Youtube'a, bo nie ma sensu za długie opisywanie, skoro można kawałeczek natychmiast zobaczyć.
M.T.: Filmiłości to niesamowita podróż po świecie kinematografii od kina niemego po najnowsze produkcje filmowe. Jakie czasy w polskim kinie uważa Pan za najciekawsze i najbardziej obfite w interesujące dzieła?
J.M.: Chyba, nie... nie chyba, na pewno: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Niemal co roku pojawiały się filmy wybitne i nie bójmy się tego słowa, ono nie ma odstraszać. Wybitne nie musi być poważne czy dołujące – Lekarstwo na miłość jest komedią wybitną jak Pół żartem, pół serio, nie ma puszczonej sceny... Więc od Hasa do Barei, od Wajdy do Chęcińskiego i trylogii o Kargulach, od Antczaka i Nocy i dni do... Nie ma co wymieniać, trzeba to oglądać!
M.T.: Sporo uwagi poświęca Pan nie tylko filmom, ale i aktorom, wplatając do powieści elementy ich biografii – wspomina Pan choćby o tragicznych losach Kazimierza Junoszy-Stępowskiego czy niezwykłej historii Iny Benity. Czy zgadza się Pan ze stwierdzeniem, że życie pisze lepsze scenariusze niż jakikolwiek scenarzysta filmowy?
J.M.: Tak, najlepsi scenarzyści zrzynają z tak zwanego „samego życia", no pewnie! A poważniej: wybór aktorów, o których opowiadam, jest jednak subiektywny, bo dlaczego Barbara Horawianka, a nie Alina Janowska? Dlaczego Simone Signoret, a nie inna? Ale wszystko tu ma swój cel, opowieści miały służyć temu, by z różnych stron „obejrzeć" sztukę filmu, nie powtarzając się. Zatem wszystko i wszyscy są przykładem na coś konkretnego: na psikusy naszej pamięci, bo oto wielka recytatorka zostanie powszechnie zapamiętana jako „ta z czołówki Klossa", na niezrozumienie nowych czasów w sztuce, bo oto profesor, którego pojmowanie kina kończy się przy Pulp Fiction... Te przykłady dotyczą też nas, widzów: znajdziemy tu namiętną „oglądaczkę", przeklinającą kino za to, że zabrało jej młodość, bo miała żyć własnym życiem, a nie cudzym z ekranu. I tak dalej...
M.T.: Na końcu książki znajdziemy bibliografię i informację, że zostały w niej wykorzystane cytaty z magazynu „Film". Jak wyglądała Pana praca nad książką i czy – jak sugeruje obecność bibliografii – towarzyszyła jej też swego rodzaju kwerenda naukowa?
J.M.: W zasadzie wszystko miałem w głowie, a wątek iście sensacyjny, dotyczący Marii, najstarszej z bohaterek, nasunął mi się jakoś sam. Jeśli mówimy o „swego rodzaju kwerendzie naukowej", to łączy się ona z Księgą aktorów, opisaną w powieści. Otóż ta Księga istnieje naprawdę, kupiłem ją w latach 90. pod Halą Mirowską za trzy grosze na piwo i przechowuję jak skarb do dziś. Powstała w latach 50. z wycinanych przez właścicielkę notatnika A-4 zdjęć gwiazd z podpisami oraz niewielkich artykułów z „Filmu" i „Ekranu", które skrzętnie wklejała w rozmaitych konfiguracjach, czasem wpisując też coś własnoręcznie. I stamtąd właśnie cytuję fragmenty, brzmiące obecnie lekko rasistowsko czy antyfeministycznie, no jednak na dzisiejsze standardy niedopuszczalnie – także po to, by pokazać jak zmieniał się i zmienił świat, nie tylko na taśmie filmowej, na której dawni kochankowie przed namiętnym pocałunkiem buchają w siebie kłębami papierosowego dymu...
M.T.: Chociaż urodził się Pan w Gdańsku, od lat mieszka Pan w Warszawie i to właśnie stolicę uczynił Pan miejscem akcji powieści. Co najbardziej podoba się Panu w Warszawie?
J.M.: Cóż, chyba ten wieczny ruch, ciągle nowi ludzie – to największy atut Warszawy. Znajomi, którzy zamieszkali w Krakowie, by odetchnąć od stolicy, po pół roku lamentowali, że na Plantach znają każdą twarz. W Warszawie to niemożliwe, choć oczywiście co kto lubi... A choć za pieniądze z Unii nasze miasto zrobiło się nie do poznania, skok cywilizacyjny jest imponujący i ktoś, kto nie był tu dwadzieścia lat, Warszawy by nie poznał, jako gdańszczanin skrycie uważam, że żadne miasto, nawet Paryż, bez morza w pobliżu nie może być skończenie piękne...
JACEK MELCHIOR
Teatrolog z wykształcenia, ale z serca entuzjasta kina, czemu wreszcie dał wyraz w swej siódmej powieści. Urodzony w Gdańsku, pierwsze filmowe przygody przeżywał w tamtejszym kinie Leningrad, choć nie aż tak dawno jak jedna z bohaterek tej książki. Autor m.in.: Kochanka, Regina zamyka drzwi i Dojrzałą poznam. Pisał kiedyś do gazet, ale woli pamiętać swoje audycje radiowe z muzyką klasyczną i ukochanym jazzem.